„Góry rozsnute na świetle księżyca
                                                                                                              Rosną jak gdyby na powierzchni blasku,
                                                                                                              Bezmierną przestrzeń srebro skroś przesyca
                                                                                                              I śnieg jest jakby z zielonego piasku.”

                                                                                                                                         /Kazimierz Wierzyński/

W ALPACH MARMAROSKICH Cz. II

          Nie, nie, nie tak łatwo z tą drogą bo się rychło skończyła. W końcu nie wiemy, czy to nie fatamorgana – po tylu godzinach marszu o jednym batoniku na dziesięć osób (po co dźwigać jakieś żarcie!) – wszystko może się wydawać drogą. Próbujemy, w pełnej poświęcenia asyście Latarkowca, przejść znowu wpław huczący żywioł. Tym razem woda sięgnęła trochę powyżej kolan i trzeba się było mocniej zapierać nogami o dno koryta. Kolejny raz się udało, tylko Komandor wpadł w jakąś dziurę przy brzegu i go targaliśmy na brzeg, tylko innemu chłopcu wpadł do wody zegarek i cudem w jakiś sposób to zauważył ale jesteśmy na drugim brzegu. Znowu droga z fatamorgany się pojawiła i zgodnie z fatamorganą zniknęła. Leje ulewny deszcz, grzmoty na szczęście są sporadyczne ale kto na to zważa. Wszyscy mają dość tej dolinki.

          Osłaniając mapę od deszczu ustalamy, gdzie jesteśmy – jeszcze tylko z kilometr do znanego nam miejsca, gdzie rano wjeżdżaliśmy samochodem. Tam czeka na nas lepsza, z całą pewnością, droga. Jeszcze tylko jedna przeprawa przez szeroki na pewnie 10 metrów potok po tyłek (co niższym osobom) w wodzie i ….. widzimy już baraki pracowników leśnych, obok których rano przejeżdżaliśmy. Jesteśmy uratowani. Ustalamy, że trzech kolegów pójdzie w boczną dolinkę po samochód (trochę pod górę!) a my poczekamy przy barakach. Kolega Latarkowiec załatwił schronienie w tych barakach po prostu stukając do ich drzwi a gdy nikt nie odpowiadał, pociągnął za klamkę jednego z nich, zaglądnął, nikogo nie było, więc weszliśmy do środka. Rozsiedliśmy się na pryczach, wyciągnęliśmy co kto miał do jedzenia – maleńki snikers, jeden ogórek, mała konserwa, miętusy, dzielimy między wszystkich po zuzelku (inaczej „ciuczek” – też zrozumiale! – to regionalne nazwy małej ilości czegoś) i jesteśmy po prostu szczęśliwi. W sąsiednim baraku jednak ktoś nocował ale słysząc tyle głosów mówiących nie po rumuńsku i to w środku nocy (a była chyba 23 godzina dnia) nie ryzykował konfrontacji twarzą w twarz. A cóż my wyczerpani moglibyśmy mu zrobić? Najwyżej zagadać na śmierć. W końcu przyjechał nasz wyczekiwany samochód, pakujemy się do niego i wracamy do wytęsknionego biwaku, gdzie czekają na nas namioty (ale czy na pewno suche?). Ja, lekceważąc zasady higieny, wlazłam do śpiwora i tyle mnie widzieli tej nocy. A reszta?
          Małe podsumowanie: mieliśmy w tym dniu więcej szczęścia niż rozumu! To był jednak wielki trening naszych charakterów i kondycji. Wypadł wspaniale w obydwóch dziedzinach. Ale nie bądźmy zbyt zarozumiali wszak „tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono”.
          Nazajutrz rano przywitała nas nie najgorsza pogoda – co za określenie „nie najgorsza” – po prostu wspaniała, taka o jakiej się marzy w górach – słoneczko świeci, maleńkie chmurki na niebie, lekki wiaterek…. Suszymy co się da – przede wszystkim buty (w Romka samochodzie jest buciarów co niemiara i fajny zapach!), przyodziewek wszelaki i tryskamy humorami, i wypoczywamy. Bo jutro będzie lepiej! (kto tak śpiewał?).

           Jutro, tzn. we wtorek, z namiotów spoglądamy bojaźliwie w niebo ale jest nieciekawe. W każdym razie innym zostawiliśmy go wieczorem. Jest mgła i siąpi drobny deszcz. Już raczej o wyjściu z całym biwakiem w góry na graniówkę nie ma co marzyć. Jest decyzja, że spróbujemy dziś wejść w naszym „alpejskim stylu” (ale z większymi zapasami jadła i z latarkami!) na Pietrosa Marmaroskiego, wznoszącego się na ponad 1800 m npm. Jest w miarę ciepło ale cały czas pamiętamy o niedzielnej wyprawie. Udajemy się w ten rejon Marmaroszy, gdzie ostatnio założono rezerwatową ochronę przyrody (coś zaczyna się tu dziać in plus), więc z pewnością jest to niebagatelne miejsce. Wspiąwszy się mozolnie serpentyną na ponad 1500 m npm wychodzimy prosto na gospodarstwo pasterskie, które czasy świetności miało 30 lat temu. Kilka dziurawych szałasów, zagród i kilkanaścioro dzieci w różnym wieku, kopiących na obszarze łąki nie porośniętej szczawiem alpejskim, piłkę. Futbol na wysokim (1500 m npm!) poziomie. Ale kto wie, jaki talent piłkarski tu zakiełkuje (nowy Adrian Mutu?) Pozdrowiwszy ich i spytawszy przezornie o drogę, idziemy dalej granią zachodniego ramienia Pietrosa ku szczytowi. Na chwilę, dla podrażnienia naszych górskich smaków, wiatr rozpędził mgły i pokazał fragmenty okolicznych pejzaży. Więc szybko sztab fotograficzny nastawił obiektywy i w setkach zdjęć utrwalił ten „teatr mgieł i gór”.

          Wyżej pojawiają się już pierwsze sterczące jałowce, mgła coraz gęstsza i dokuczliwszy zimny wiatr. Są też ubite połacie zimowego śniegu. Brnąc w nim po kolana i wyżej (co ciężsi) odnajdujemy interesujące ślady i to raczej nie są to ślady dużego psa, to bardziej odpowiada, o zgrozo!, niedźwiedzim łapom. Rozglądam się bojaźliwie wokoło, nasłuchując czy gałęzie kosówki gdzieś w pobliżu nie trzaskają. Chłopcy się cieszą z dodatkowej atrakcji bo ślady są dosyć świeże i śmiechem i żartami dodają sobie animuszu. Ale zaczynamy troszkę kluczyć w kosówce, która przybrała już zwartą formę i zazdrośnie strzeże nikłych śladów ścieżki. Ktoś, kto raz miał przyjemność przedzierać się przez te formę drzew iglastych, wie jak to wygląda i jakich przymiotników należy się spodziewać od najkulturalniejszego nawet piechura, tym bardziej, że kosówkę wspomaga jeszcze stromizna stoku, coraz gęstsza mgła, siąpiący deszcz i chłód. Jedna ścieżka prowadzi donikąd, druga też, żeby chociaż można się było wspiąć na jakąś grubszą gałąź kosodrzewiny i wypatrzeć coś wokoło, ale perspektywy zazdrośnie strzeże mgła. Ktoś nieśmiało rzucił, że należy się jednak wycofać ale jeszcze próbujemy. Ale na próżno. A i Komandor też chyba ma dość (bo ja mam!), więc podejmujemy decyzję, że wracamy po własnych śladach, zostawiając misiowi nasz….zapach. Byliśmy już na ponad 1700 m npm. Szkoda. Jeszcze w drodze powrotnej krótki postój na obiad.

           Przemarznięci i mokrzy (bo kosówka każdego wyprała na wylot) z szacunkiem spoglądamy na Janusza, który nas częstuje szybko ugotowanym na butli w zagłębieniu skalnym, gorącym kisielem. Co za rozkosz!. Koło znajomej zagrody pasterskiej żegna nas znowu teatr mgieł i schodzimy szybko do naszego biwaku, do suchych namiotów. Wieczorem planujemy jutrzejszy wyjazd w dolinę Wazeru. Tam będziemy podziwiać miejscową kolejkę leśną.
Cdn.                                                                                                                                    

                                                                                   Urszula Kocik, 2006-07-12